Pomysł na taki oto kierunek powstał pod koniec sierpnia 2015 roku, kiedy pojawiła się ciekawa opcja tanich biletów do Kuala Lumpur egzotycznymi liniami Air China. Patent polegał na zakupie biletów przez francuskiego pośrednika Opodo przy płatności tylko jednym rodzajem karty debetowej, co nie zawsze jest proste dla nieposiadających karty wydanej przez tamtejszy bank. No i faktycznie po wielu próbach poddałem się, tym bardziej, że właśnie pakowaliśmy się do weekendowego wyjazdu do Budapesztu na zakończenie wakacji. Po powrocie z Węgier, późnym wieczorem postanowiłem sprawdzić, czy bilety w tej (dobrej! 1550 zł) cenie są jeszcze dostępne i czy da się je może przypadkiem nabyć. Jakie było moje zdziwienie, kiedy za pierwszym razem płatność przeszła i za kilka minut na mailu miałem e-tixy! Moje dziewczyny nie mogły uwierzyć! Trasę wybrałem dość ciekawą: wylot z Budapesztu, przesiadka w Pekinie, port docelowy: Kuala Lumpur. Droga powrotna to wylot z Singapuru, dwa dni stop-overu w Pekinie i przylot do Wiednia.
No i zaczęło się planowanie. Do wylotu było jeszcze sporo ponad 4 miesiące, ale ja zawsze już od momentu zakupu biletów żyję podróżą. Plan wyjazdu powstał bardzo ambitny, ale okazał się wykonalny bez żadnych problemów.

Z Krakowa wyruszyliśmy w pierwszy dzień ferii zimowych, wcześnie rano autobusem Eurolines, a już wieczorem siedzieliśmy w A330 chińskiego przewoźnika. Mimo nie najlepszych opinii podróż była komfortowa, jedzenie niezłe, a ponad dziewięciogodzinny lot uprzyjemniły nam filmy dostępne w in-flight entertainment system. Część czasu przespaliśmy. Po krótkim zwiedzaniu terminalu Beijing Capital International Airport wyruszyliśmy w kolejną, tym razem już tylko sześciogodzinną podróż do KUL.
Wieczorem tego dnia już rozpakowaliśmy walizki i spotkaliśmy się ze znajomymi, którzy właśnie dotarli z Singapuru. Większą część podróży spędziliśmy w bardzo wesołej 12-osobowej paczce. No i nareszcie mogliśmy się przebrać po ponad 30 godzinach w podróży.
Pierwsze, co uderzyło mnie rano na śniadaniu w hotelu Arenaa Star Hotel to ogromna różnorodność gości: Tajowie, Chińczycy, Malajowie, Hindusi no i garstka „naszych” 🙂 Większość lokalsów w tradycyjnych ubraniach, co dodawało kolorytu. Plan na ten dzień był napięty, na początek pociągiem do jaskiń Batu. W pociągach w KL dwa środkowe wagony są koloru różowego i przeznaczone są tylko dla kobiet, pozostałe zaś koedukacyjne. Agnieszka i Sara nie pałały jednak chęcią odłączenia się.
W Batu Caves mieliśmy sporo szczęścia. Trafiliśmy tam na kilka dni przed najważniejszym dla tego miejsca i jednym w ważniejszych w ogóle świąt hinduistycznych. Na miejscu trafiliśmy na tysiące pielgrzymów składających dary i ofiary, między innymi noszone na głowie naczynia z mlekiem. Święto wypada podczas pełni księżyca w czasie tamilskiego miesiąca thai i związane jest z narodzinami boga wojny Murugana, młodszego z synów Śiwy i Parwati.
Tego dnia, po powrocie z jaskiń, dotarliśmy do Masjid Negara, meczetu narodowego, niestety w tym momencie nieczynnego dla zwiedzających. Zaraz obok meczetu zlokalizowane jest muzeum islamu, które obejrzeliśmy tylko z zewnątrz i w upale wspięliśmy się na wzgórze, na którym znajduje się park ptaków KL Bird Park. Tam właśnie, z widokiem na zjawiskowe okazy posililiśmy się kawą, owocami i czym tam jeszcze ktoś chciał.
W KL, jak i w większości azjatyckich dużych miast, warto odwiedzić dzielnice chińską i hinduską. Właśnie tam najlepiej zatrzymać się na obiad. My już przywykliśmy do jedzenia w Azji „na ulicy” więc tylko takie miejsca nas interesują. Jest pysznie i tanio.
No ale największą atrakcją Kuala Lumpur są przecież dwie bliźniacze wieże Petronas Towers, które jeszcze do 2004 roku były najwyższymi budynkami na świecie! Po spokojnym spacerze ulicami miasta dotarliśmy tam późnym popołudniem. Niestety pogoda robiła się coraz gorsza i o pięknych pocztówkowych fotkach nie mogło być mowy. Nie zrażając się tym jednak już po zmroku zostawiłem dziewczyny w centrum handlowym Suria KLCC, a sam pobiegłem ze statywem, w strugach ulewnego deszczu, klucząc między piorunami, z mocnym postanowieniem zrobienia choć kilku znośnych ujęć wież po zmroku. Zmokłem przy tym kompletnie i do hotelu wróciliśmy taksówką, która miała problem, żeby przejechać przez rwące potoki płynące samym środkiem ulic.Ale zadanie zostało wykonane.