30-31.01.2017
Ostatniego dnia naszej wizyty w mieście Meksyk wróciła piękna pogoda. Dzień zaczęliśmy od wczesnego śniadania na ulicznym straganie z tradycyjnym meksykańskim jedzeniem i kawą nalewaną chochlą z wielkiego kotła. Serwowano tu tamale zarówno w wersji ostrej, jak i słodkiej, więc spróbowaliśmy obu. Tamale to masa z kukurydzy z dodatkami, zawinięta w liście kukurydzy lub bananów. Nam bardzo smakowało w ten chłodny poranek, szczególnie, że tamale były gorące.
Przedpołudnie spędziliśmy na spacerze przez ulice starego miasta i uwiecznieniu kilku ostatnich ujęć placu Zocalo. Przyszedł czas pożegnać się z tą wyjątkową metropolią by rozpocząć prawdziwą przygodę. Na początek czekało nas krótkie połączenie lotnicze ze stołecznego lotniska Juarez do miasta Tuxtla Gutiérrez, stolicy stanu Chiapas. Niestety ze względu na ograniczenia czasowe musieliśmy podarować sobie dwa inne piękne stany po drodze, Puebla i Oaxaca. Będzie pretekst, żeby tu jeszcze wrócić. 🙂
Po lądowaniu w Tuxtla Gutiérrez okazało się, że z lotniska do centrum kursuje jedynie TAXI. Autobusy, owszem, jeżdżą, ale bezpośrednio do San Escobar… Ooops, przepraszam… Do San Cristobal. Tak więc zamówiliśmy trzy taksówki i po półgodzinnym kursie zakwaterowaliśmy się na jedną noc w uroczym Hotel del Carmen w samym sercu miasta. Nasze zwiedzanie ograniczyło się do krótkiego spaceru główną arterią w poszukiwaniu miejsca na późny obiad. Po drodze zajrzeliśmy do położonej w Central Parku XVI-wiecznej Catedral De San Marcos, zbudowanej na cześć Św. Marka, patrona Tuxtla. Na obiad wybraliśmy jedną z bardziej popularnych w mieście i dobrze ocenianą Restaurante Las Pichanchas. Wnętrze bardzo klimatyczne, może nawet do przesady udekorowane w meksykańskim stylu, w karcie można znaleźć spory wybór lokalnych dań, ale atrakcją wieczoru był drink, który zamówiliśmy, „El Pumpo” przygotowany z ananasów, wódki, lodu, wody mineralnej z dodatkiem cukru i limonki. Wszystko to zmieszane i podawane w tradycyjnym drewnianym naczyniu z głośnymi okrzykami obsługi: „Pumpo!!!”
Ostatnim punktem w programie dnia była wieczorna wizyta w Parque de la Marimba, gdzie odbywają się koncerty gry na marimbach. Marimba jest symbolem stanu Chiapas, a park co noc staje się muzyczną duszą miasta. Wieczorami przychodzą tu zarówno turyści, jak i mieszkańcy tańcząc do dźwięków marimby i smakując sprzedawanych tu tradycyjnych przekąsek. Tego wieczora nie było inaczej – na skwerku zgromadził się spory tłum (średnia wieku dość zaawansowana) pląsając do muzyki lokalnego zespołu.
Rano zjedliśmy bardzo dobre lokalne śniadanie w hotelu i już spakowani wyszliśmy na umówione wcześniej spotkanie z naszym kierowcą. Piętnastoosobowy Mercedes Sprinter już na nas czekał, załatwiłem go wcześniej przez znajomą Anię, która mieszkała i pracowała kilka lat w Meksyku. Wyjazd tak dużą grupą jak nasza, daje większe możliwości zorganizowania dobrego transportu z kierowcą. Ten pomysł okazał się doskonały. Za rozsądne pieniądze (ok. 450 zł/ osobę) mieliśmy komfortowego busa z kierowcą na całe pięć dni. Kierowca Jose (nie wiem, czy to przypadek, ale większość kierowców w Meksyku ma tak na imię), mimo, że niezbyt rozmowny, okazał się sympatyczny i pomocny podczas całej drogi.
Pierwszym punktem na trasie był kanion Sumidero, przełom rzeki Grijalva, znajdujący się w odległości 40 km od stolicy stanu. Wskoczyliśmy na szybką łódź i już po chwili mieliśmy okazję zobaczyć wspaniałe widoki na ponad 1000-metrowe ściany skalne. Nisko zawieszone jeszcze o tej porze słońce rzucało piękne cienie tworząc wyjątkową atmosferę. Nasz kapitan zatrzymywał się w kilku miejscach pokazując nam różne zamieszkujące tu zwierzęta: przede wszystkim krokodyle, ale również sępy i wiele innych gatunków ptaków. Wczesna pora naszego rejsu sprawiła, że byliśmy sami w całym kanionie, ale za to mocno zmarzliśmy. Poza pięknymi zdjęciami po rejsie łodzią pozostały nam bolące gardła i katar.
Jose czekał na nas w przystani i po opuszczeniu szybkiej łodzi ruszyliśmy na północ w kierunku gór. Do San Cristobal de las Casas dotarliśmy około południa. Idealnie w porze obiadowej. Ekipa rozeszła się w poszukiwaniu miejsca na obiad. My z Sarą znaleźliśmy kameralną knajpkę La Tertulia San Cris, gdzie zamówiliśmy lokalne specjały.
San Cristobal to malownicze XVI-wieczne kolonialne miasteczko. Warto zobaczyć katedrę przy Plaza del Marzo i kościół Santo Domingo, przy którym znajduje się plac ze straganami, gdzie okoliczna ludność sprzedaje rękodzieło. Warto tu zrobić zakupy pamiątek, są znacznie tańsze niż w bardziej turystycznych rejonach kraju.
Następnym przystankiem był San Juan Chamula, reklamowana jako tradycyjna indiańska wioska. Choć tak na prawdę to małe miasteczko, w którym warto zobaczyć przede wszystkim śliczny biały kościółek w centrum. Wejścia do środka pilnuje samozwańczy „Tour Guide” kasujący nielegalnie za wejście. Na znak protestu zrezygnowaliśmy z wejścia, a drobne pieniądze zamiast inwestować w lokalną mafię, wydaliśmy na kupienie kolejnych drobnych upominków od indiańskich dzieci, które nas tu ze wszystkich stron obiegły. Nasza koleżanka Monika przezornie zabrała z kraju sporo różnych przyborów szkolnych dla dzieci i miała okazję właśnie tam część z nich bardzo dobrze spożytkować.
Z Chamula ruszyliśmy w ostatnią część trasy zaplanowanej na ten dzień. Droga prowadziła przez górskie wioski do miasteczka Ocosingo, które co prawda niczym się nie wyróżnia, ale pozwoliło nadrobić trochę drogi i zyskać czas na następny dzień. Podczas drogi mijaliśmy naprawdę ubogie indiańskie wioski, bose dzieciaki bawiące się w pobliżu ledwo stojących szop, bo trudno to nazwać domem. Tu naprawdę jest bieda.
Nasza wirtualna przewodniczka Ania poleciła nam na przenocowanie w Ocosingo hacjendę La Ilusion, która okazała się wyjątkową miejscówką w lokalnym tradycyjnym stylu. Żałowaliśmy, że spędzamy tu tylko jedną noc.
Pozostałe wpisy z Meksyku:
Super wyprawa! Zapraszamy Was do sklepu http://www.na-szczyt.pl, gdzie znajdziecie wiele produktów przydatnych w podróży i nie tylko. Pozdrawiamy
PolubieniePolubienie